Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

HORST BIENEK: „SENNIK WIĘŹNIA”

La réalité n’existe que dans le réve

 

Proust

 

 

Jeden z dni 1951 roku:

Jesteś młody, masz dopiero dwadzieścia jeden lat i spokojnie zmierzasz do kolegi; nagle grozi ci się pistoletem i wrzuca do wilgotnej piwnicy zalatującej stęchlizną; tak prezentuje ci się to państwo: nogi szeroko rozstawione i nieotłuszczone, z czerwoną gwiazdą na wojskowej czapce, mówiąc: Jesteś wrogiem, trzeba cię unicestwić. Myślisz: mój Boże, skąd to wszystko, nie uczyniłem przecież nic złego; na ścianach swej celi znajdujesz wydrapane nazwiska; pod większością z nich stoi Kara Śmierci i data, tak przerażająca i nieodległa, że na przemian przechodzi cię gorąco i zimno; wyobrażasz sobie, musisz to sobie wyobrażać, iż o tej porze być może ci ludzie są rozstrzeliwani albo gdzieś w ciemnicy nasłuchują kroków plutonu egzekucyjnego; myślisz: To jest piekło.

Wydaje ci się to jeszcze gorsze niż śmierć, więc pytasz: gdybym umarł naprawdę, pozostawałaby jeszcze perspektywa pójścia w ogień piekielny albo nawet do nieba (tak uczono cię ongiś, lecz dopiero dziś dajesz temu wiarę); poszedłbyś zatem do piekła, choć na nie (zakładając, że Bóg przyjął twoje wieczorne modlitwy) pewnie nie zasłużyłeś. Stąd wyłaniają się takie sytuacje, zrozumiałe wtedy, gdy spędzasz dzień na wielogodzinnych marzeniach na jawie, unosząc się w państwie przejściowym tego świata i zaświatów, gdzie mocno i pożądliwie ogarnia cię pragnienie skończenia z sobą, że odnajdujesz się jakby w stanie przepływania i wykrwawiania się, lecz jedynie rzut oka na groźną, czarną kratę, tylko świadome oddychanie w zaduchu własnych odchodów dają ci do zrozumienia, że piekło jeszcze istnieje… i nie jesteś w stanie wyjść z tego piekła; odebrano ci pasek od spodni, zabrano sznurowadła, szalik… nie ma niczego, skrawka czegoś ostrego, choć także miska więzienna jest z blachy; w monotonię regularnie odmierzającego czas zegara od czasu do czasu wdziera się hałas otwieranego w drzwiach judasza: przez parę sekund tępe oko obserwuje cię badawczo, dociekliwie i nieufnie.

Zatrzaśnięto cię w pojedynczej celi, sam jesteś przeto ze swymi zwątpieniami, swym gniewem i swoim smutkiem; ni pociechy, nadziei czy zmian — czekasz na coś takiego, lecz nic i nikt do ciebie nie przychodzi, szybkim krokiem zatem przemierzasz wąską celę, niezmordowanie, jakbyś tym samym był w stanie oddalić się z miejsca udręki, jakbyś mógł uciec, kiedy jednak przejdziesz kilka tysięcy lub dziesięć tysięcy albo setki tysięcy kroków, odkrywasz raptem (odbywa się to ponownie w tym państwie przejściowym, nigdy w zupełności tego sobie już nie uświadamiasz), że wciąż jeszcze istnieją kraty, goła żarówka, ściany pokryte znakami… wyczerpany i udręczony opierasz więc gorące czoło o żelazne drzwi aresztu, odczuwasz magiczny chłód wychodzący z katedry, czujesz, jak trzepocąc się wraz z krwią przenika twe ciało, aż niespodziewanie otwiera się judasz i wpatruje się w ciebie oko obce, złe, zdziwione, tedy przerażony zataczasz się z powrotem w głąb pomieszczenia.

Także piekło zatraca przecież coś ze swych okropności, jeśli się do niego człowiek przyzwyczaja. Przez ścianę słyszysz pukanie, wiesz tedy, że nie jesteś sam. Być może ocalenie przynosi ci świadomość, że obok ciebie jest również ktoś, kto płacze, po drugiej stronie zaś ten, który się modli, a nad tobą ów, co przeklina. Nie jesteś zatem sam. Rychło dowiesz się, że więcej niż tysiąc jest tych, których pozamykano w kamiennych klatkach, wtedy poczujesz nawet odrobinę dumy. Jeszcze czujesz się niewinny, po dziesięciu przesłuchaniach będzie inaczej, gdy udowodnią ci to, co całkiem wyraźnie demonstruje się w twoim ciele, że nie jesteś taki, o czym dzisiaj nie masz jeszcze bladego pojęcia; czujesz się jeszcze niewinny; powiada się przecież, że ci, którzy są bez winy, otrzymują tylko dwadzieścia pięć lat.

 

Podchodzę do drzwi i otwieram. Za nimi stoi mężczyzna w ciemnym i dyskretnym, cywilnym ubraniu. Trzyma czarny pistolet matowo błyszczący w dłoni i mówi: Niech pan wysunie ręce do przodu. Nosi smutne oblicze psa, nie jestem przeto przerażony. Drugi wynurza się z ciemności i błyskawicznie zatrzaskuje mi dłonie w stalowe pęta. Stoję sztywny i nieruchomy. Nagle powieki zaczynają drżeć. Niczego już nie czuję. Ani popukiwania krwi ani wibracji pod skórą. Ślina zamarza mi na wargach. Gdyby ktoś popchnął mnie palcem, przewróciłbym się i rozbił jak gliniana figura. Psia twarz wykrzywia się w uśmiechu i rzecze: Tylko jedno małe przesłuchanie… widzę, że jego twarz dzieli dzika narośl blizny.

Jakże powoli uwalniam się z odrętwienia. Czuję, jak moje dłonie z trudem opadają ku ziemi; widzę błyszczące bransoletki wokół mych szczupłych nadgarstków, widzę misternie spleciony łańcuszek. Z wahaniem stawiam jedną nogę przed drugą, przepływa przeze mnie gorąca fala tak, jak gdyby znowu powracało życie. Oprawcy wloką się za mną; czuję zapach pięciu ludzi.

W odległości stu metrów od domu stoi zaparkowany samochód osobowy. Idziemy ku niemu. Biorą mnie do środka i przynaglają do pośpiechu. Nieopodal przechodzi dziewczyna o pięknej i bladej twarzy. Stoję przed tym samochodem, ciężko mi podnieść spętane ręce. Jej noga przystaje. Potyka się. Upadając spogląda na mnie ogromnymi oczami topielicy, jej usta są lekko otwarte w bezgłośnym krzyku. Słyszę, jak jej ciało ciężko i tępo uderza o bruk, gdy mocny cios uderza mnie w żebra. Ten z obliczem psa przeklina i popycha mnie do samochodu. Robi mi się rana na twarzy; czuję krew pulsująco spływającą z policzka. Mój głos jest spokojny i opanowany, słyszę samego siebie, gdy mówię: Przepraszam, to była moja narzeczona

 

Wszędzie wokół mnie kraty; widzę wszakże, że te kraty to tylko cienie, gdyż umykają, kiedy próbuję przez nie przejść. Słyszę szum liści, nigdzie jednak nie ma drzewa, znikąd nie wieje wiatr. Na niebie rozsiadł się księżyc, szary i samotny niczym żebrak. Chciałbym sobie odpocząć, jestem bowiem wyraźnie zmęczony. Księżyc toczy mi się łagodnie pod nogi: jest teraz zupełnie czarny, wokół mnie zaś ciemność. Siadam na kamieniu, którego przed chwilą jeszcze nie było. Mam wrażenie, że tutaj nie upływa już czas. Nie dlatego, iż robi się coraz ciemniej. To złudzenie, gdyż już w tej chwili niczego nie mogę zobaczyć. Czuję się bowiem winny. Jestem uwięziony. Nie jestem już w stanie opuścić tego miejsca. Za każdą kratą wyrasta następna. Wiedziałem, że było to zabronione. Mimo to popełniłem ów czyn. Słyszę szum listowia.

Wszystko możesz uczynić, tylko nie to, co powiedział pierwszy. Niczego nie wskórasz, sam jesteś za słaby, tyle drugi. Narażasz się na niebezpieczeństwo, rzekł pierwszy. Oni mają władzę i nie znają skrupułów, tako drugi. Zanim zaczniesz naprawdę, zastawią na ciebie pułapkę, stwierdził pierwszy. Jesteś pluskwą, swędzisz władzę na całym ciele, rozgniecie cię tedy na śmierć między palcami, skonstatował drugi. Obrzucają się wzajemnie zdaniami, choć jestem między nimi samotny; pośród nich czuję się winny, jeśli teraz gdzieś z ciemności zagwiżdżą kule, nie będę krzyczał. Myślę, że jestem winny, gdyż jestem podległy. Nie z tego względu, iż uczyniłem coś takiego. Dzisiaj znowu uczyniłbym to samo. Ale inaczej. Już nie podlegle. Nie czyn ustala moją winę: był słuszny i konieczny. Lecz wiedza i daremność.

Słyszę szum listowia. Zauważam właśnie, że to nie są liście, lecz gdzieś w pobliżu musi płynąć rzeka. Potykam się o mrok. Pcham nogą o księżyc, toczący się przede mną, że znowu rozkracza się na niebie: stary i samotny. Ociężale stąpam po trawie, wilgotnej i czerwonej od krwi. Przechodzę po wąskim moście. Drewniana poręcz jest lepka i jedzie odstanym winem. Pode mną płynie rzeka. Starcze głowy tańczą na falach. Usta trzymają otwarte; wygląda to tak, jakby spały. Chłodny wiatr owiewa mnie z dołu.

Pytają mnie, czy naprawdę tak się nazywam i czy naprawdę jestem tym, który urodził się w 1930 roku w Gliwicach (czemu miałbym nim nie być?). Kładą się na ogromne, czerwone biurka, pytają mnie, czy już kiedyś kradłem? (Nie, naturalnie, że nie… a może?) Tak, gdy byłem jeszcze dzieckiem. (Tak, przypominam sobie, to było już tak dawno. Było to na odpuście parafialnym i kramy na placu przykościelnym były szczelnie oblegane przez żądnych dokonania zakupów. Chętnie wziąłbym duży piernik z błyszczącym obrazkiem, matka jednak powiedziała, że na coś takiego nie ma pieniędzy. Później więc jeszcze raz udałem się w tamto miejsce. Stanąłem tedy przed kramem z piernikami i zachowywałem się całkiem jak dorośli, jakbym chciał coś kupić. Gdy nikt nie patrzał na mnie, szybko podwędziłem piernik z błyszczącym obrazkiem i uciekłem. Za sobą słyszałem jeszcze krzyk, nie obejrzałem się za siebie i rozpłynąłem się w bocznej uliczce…) Czemu jednak mnie o to wypytują?

Oni wszyscy spoglądają na mnie z dystansu i nieprzyjaźnie, pytają mnie, czy już kiedyś kłamałem? Tak. (Naturalnie, już kłamałem.) Jak często? Tego nie mogę powiedzieć. (Właściwie zawsze tylko wtedy, gdy sądziłem, że kłamstwo z konieczności nie wyjdzie na jaw. Gdy chodziłem na nauki przedkomunijne, postanowiłem sobie stanowczo, że w ogóle nie będę już kłamał. Za to jednak, że zawsze mówiłem prawdę, często otrzymywałem rugi. Zwątpiłem wtedy na serio w to, czego nauczyłem się z mego katechizmu. Później znowu zacząłem oszukiwać, wszystko szło przeto lepiej…) Czemu jednak mnie o to wypytują?

Oni wszyscy podchodzą do mnie, ich twarze są wielkimi i bladymi księżycami; co się w nich porusza, wygląda jak kuchenne robactwo. Wyciągają ku mnie swe metaliczne dłonie i pytają mnie, czy już kiedyś zabijałem? Nie! (Naturalnie, że nie, nie jestem przecież mordercą. Nikogo nie zabiłem. Być może jakieś zwierzę. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, zabijałem żaby, ale tylko duże i szare ropuchy, które były tak wstrętne, że zimne ciarki przechodziły mi po plecach, gdy na nie patrzałem. Motyle też, tak, wiele motyli pozbawiłem życia, dobierałem się jednak tylko do białych, z których dużo, tak się mówiło, było szkodnikami…) Czemu jednak mnie o to wypytują?

Oni wszyscy stoją przede mną, są jak pająki czyhające na swą ofiarę; przysuwają głowy całkiem blisko, ich oddech obiega mnie jak skażone powietrze, jeden z nich dotyka nawet mego policzka swym czołem, muszę tedy zamknąć oczy, gdyż inaczej zrobiłoby mi się niedobrze. Ich głosy kaleczą mi uszy, niczym strzały przenikają mózg; pytają mnie, czy już kiedyś zasnąłem w poczekalni, pytają mnie, czy już kiedyś byłem mrówką, pytają mnie, czy już się modliłem, pytają mnie, czy byłem żołnierzem, pytają mnie, czy już piłem coca colę, pytają mnie, czy już spałem z kobietą, pytają mnie, czy już odkryłem pluskwy w mojej celi, pytają mnie, czy równocześnie widziałem wszystkie gwiazdy, pytają mnie, czy wiem, kim był Kautsky, pytają mnie, czy wiem, że w karcerze wodnym może utopić się szczur, pytają mnie, kto oswobodził klasę robotniczą… pytają, pytają, pytają… Nic prócz pytań. Czemu jednak mnie o to wypytują?

 

Jestem zamknięty w klatce. Na otwartej przestrzeni. Nade mną niebo, deszcz, wiatr, mróz. Niekiedy samotny liść przeleci przez kraty. Już żółty, odczytuję na nim udrękę nadchodzących czasów. Następnie przeżuwam go: smakuje gorzko. Już nie wiem, od jak dawna znajduję się w więzieniu, ale wiem, że nie jestem już człowiekiem. Jestem zwierzęciem. Psem może. Jeszcze trochę i będę sarną; minie jeszcze nieco czasu i będę szczurem. Może także mrówką albo stawonogiem. Jednak już jako szczur potrafiłbym wymknąć się z klatki. Kładę się na podłodze pokrytej moimi odchodami i płaczę, bowiem potrwa to długo, zanim zmienię się w szczura. Łzy ciekną mi na język, ciepły i pełen śliny, spory jego kawałek wystaje z ust. Wstydzę się tego języka, lecz przypominam sobie, iż jest to w zwyczaju u psów.

Po tamtej stronie przechadza się zielony mundur. Czuję głód i podskakuję, wciskam się w kraty, aż zardzewiałe żelazo odbija się na moim ciele. Na karku czuję zimny przedmiot, potem zaś moje ciało dostaje drgawek… w tej chwili ponownie mi wiadomo, że nie jestem człowiekiem, że teraz muszę umrzeć. Wiem również, iż była to kula, która trafiła mnie w szyję, kula z czarnego, błyszczącego matowo, wojskowego pistoletu.

Powoli upadam na ziemię. Słyszę skądś głuchy szum. Dopływają do mnie fale, najpierw nieśmiało dotykają mej twarzy, następnie zalewają mnie. Moje oczy nie widzą już nic więcej oprócz wody; moje uszy nie słyszą już nic więcej oprócz wody; mój język nie czuje już nic więcej oprócz wody. Wciąż jednak jeszcze opadam. Wokół mnie z trudem odnajduje się odbity szum, moje ciało zaś staje się coraz lżejsze, mimo to opadam. Jestem rzeką, rozpływam się. Jestem strumieniem, odpływam. To poszum olbrzymi, stanowiący moją agonię. Gdy spojrzę za siebie, widzę jedynie krwistoczerwone ślady mych stóp na dnie wszystkich rzek.

 

Przez wąskie okno celi, która w trzech czwartych jest pokryta blendą, mogę zobaczyć niewielki wycinek bladobłękitnego nieba, suchy, czarny konar starego dębu chyli się widłowato w moją stronę, wiszą na nim jeszcze dwa pożółkłe liście szarpane przez wiatr.

Na dole z hukiem zatrzaskują się wielkie, żelazne drzwi. Klawisz na więziennym korytarzu. Nagle rozwiera się rygiel w drzwiach celi. Zmieszany zeskakuję z pryczy, boso, w kalesonach, ręce skrzyżowane na plecach, staję na chłodnej, betonowej podłodze. Obok mnie długie szeregi, zwierciadlane odbicia mnie samego, gołogłowi i milczący. Klawisz z papierem w dłoni; jego palec przeskakuje od jednego do drugiego. Każdy wymienia nazwisko, następnie palec prześlizguje się dalej. Trafia na mnie, głęboko wwierca mi się w piersi, krew pieni się z sykiem, nie odczuwam jednak boleści. Gdy wymieniam nazwisko, klawisz spogląda na kartkę, potem mówi zwięźle: Chodź. Ubieram się byle jak, za chwilę kroczę za nim. Jeszcze dobrze nie zatrzasnął za mną drzwi, gdy już w ścianie zaczyna się tykanie. Z opuszczoną głową stąpam niemym gankiem więzienia, słyszę głośne echo odbijające się od ścian. Teraz przechodzi przez wszystkie cele, od jednej ściany do drugiej, niczym sztafeta przekazująca sobie nowiny, od razu setki aresztantów tego więzienia wie: B. idzie na nocne przesłuchanie

Stukają do siebie kostkami zdrętwiałych palców i myślą: Dobrze, że to nie ja… Rozlega się to głośno w mych uszach; dziwię się, że nie słyszy tego klawisz.

Przez ciasno splecioną z drutu siatkę okna na korytarzu spoglądam tam, gdzie srebrzy się księżyc i niczym zakrzywione szablisko zwisa w ciemności. Stary dąb więzienny groźnie sterczy ku mnie, teraz jednak zauważam, że spadły dwa ostatnie liście, w trójkącie rozwidlającego się czarnego konaru zawiesiła się samotna gwiazda: To gwiazdka Bożonarodzeniowa.

 

Jego twarz jest zegarem, bez ustanku krążą po niej obie wskazówki jak ruchliwe, niespokojne oczy, teraz zaś, gdy kładę głowę całkiem blisko jego piersi, dociera do mnie wyraźnie równomierny takt jego dotkliwie posuwającego się wahadła. Trzęsę się z zimna, moja skóra napina się pod cieniutką koszulą, w powiekach uwidacznia się delikatne drżenie. Z powrotem opadam na taboret. Me dłonie ściskają topornie ociosane drewno, z boku wyczuwam gwóźdź, z trudem wszakże dałoby się nim zarysować skórę. Spoglądam na okno zasłonięte bezbarwną firaną przybrudzoną pleśnią. Mrocznie i kanciasto odróżniają się sztabki krat. Za nimi płowieje noc i moja przeszłość: wyłania się jeszcze słabiutkie iskrzenie gwiazdy, widoczne przez tkaninę, gdzież jednak jest rzeka nad łąkami, dom na pustkowiu, jaskółczy lot pod gruszą?

Zegar pyta mnie. Zegar wypytuje mnie o czas. Zegar rozpytuje mnie o doczesność mej zbrodni. Zegar jest mym sędzią śledczym. Wskazówki krążą żwawo, godziny i pytania płyną jak potok rwący. Boję się wybijania północy, być może także wybicia południa. Ból pełznie wzdłuż palców, cieplutko wypływa krew na powierzchnię dłoni. Gdybyż tylko nie było tak dotkliwie rysujących się pytań, na które nie znam odpowiedzi! Mam opanowane tylko jedno: skok przez okno, skok przez kraty; ryzykowny jest jednak skok w przeszłość. Za nią jest brzemienny deszczem letni wieczór, upajający zapach kasztanowych kwiatów, bezgłośny krok przez padające cienie.

Pytania przygniatają jednak niczym młoty. Zerkam na okno, czuję kratę na mojej twarzy, kratę, która mogłaby być szeroka na tyle, żeby przepuściła moje wychudzone ciało. Spoglądam na tę twarz tak, jak patrzy się na zegar, aby upewnić się, że wskazówki obracają się pośpiesznie, przynaglająco, jak mknąca lawina, zaraz wybije północ (stąd obawiam się tego wybijania), za chwilę spadną razy, uderzenia sędziego śledczego, cóż jednak mam mu odpowiedzieć…?

Podskakuję, wywrotka do przodu, pięściami rozbijam blade oblicze zegara; sędzia śledczy z hukiem pada na biurko. Jednym susem jestem przy oknie, rozdzieram firanę i czepiam się sztabek okratowania. W tym samym momencie, w jakim dotykam chłodnego, zardzewiałego metalu, rozlega się sygnał ostrzegawczy. Przeciskam ciało przez kraty — są gęsto splecione jak wszystkie kraty. Spoglądam na nocną ciszę i widzę mężczyznę przechadzającego się samotnie w mlecznym kręgu ulicznej latarni; ciemność i przeszłość rozpościerają się przede mną, rozdzielane płaskim kwadratem namacalnej konstrukcji kraty, z tyłu w nagiej żarówce szyderczo i straszliwie doskwiera świętość zburzonej teraźniejszości: słyszę tupot butów rozlegający się na korytarzu.

 

Puste są wszystkie pomieszczenia w domu dzieciństwa, jedynie zegary wiszą osamotnione na czarno przydymionych ścianach, ich wskazówki na stale są ustawione na wpół do ósmej, choć tedy tak bardzo się staram, nie jestem w stanie odróżnić bicia mego serca od tykania zegarów.

 

Słyszę rozlegający się gdzieś wystrzał. Nadchodzą, myślę, łzy zamarzają mi w oczach. Na szynach dwa pociągi. Lokomotywy pod parą. Który odjedzie pierwszy, rozlega się we mnie pytanie. Rozstrzygające mogą być sekundy. Waham się, następnie decyduję się na ten z prawej strony. Chcę zapytać maszynistę. Jakże dygocę! Zęby uderzają o siebie, w mojej głowie zaś jest jak w rzece. Wołam maszynistę. Pukam w szybę. Tam wszakże nikogo nie ma, drzwi są zatrzaśnięte.

Wyczerpany opieram się o ogromne koła zamachowe, w których spoczywa jeszcze ciepły powiew pary. W przedziale będzie ciepło, myślę, zamroczony mrozem wchodzę zatem do wagonu. Podczas gdy z wysiłkiem opadam na twardą ławkę, ciemne chorągiewki zaś osiadają mi przed oczami, słyszę gwizd lokomotywy i chłodna rosa kładzie mi się na wargach: tak jest dobrze. Zaraz odjedziemy. Słyszę, jak obok szumi drugi pociąg. Podskakuję, szarpię drzwi, ale nie dają się otworzyć. Potrząsam, rzucam się na nie ciałem, które teraz zmienia się w nóż — pociągu nie ma.

Rękami rozbijam szybę, do której gwieździście przymarza moja krew. Kiedy zaś uderzam palcem, brzęczy jak lód. Wychodzę na otwartą przestrzeń. Widzę, że lokomotywa pokryta jest szronem i lśni w bladym świetle. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed sekundą koła były ciepłe od pary, ale nikt by mi nie uwierzył. Twarz przykładam do płaskich dłoni, są ciepłe i unosi się z nich rzadki dym.

Wiem, że teraz nadejdą. Ucieczka nie ma już najmniejszego sensu. Już są całkiem blisko, mają psy złaknione krwi, tęskniące za moim gardłem. Podczas gdy zbliżają się, kierując na mnie swe pistolety maszynowe, ostatnimi krokami wychodzę im tedy naprzeciw. Czoło moje dotyka nieba.

Leżę w trawie i czuję, jak z brzucha cieknie mi krew. Wiem, iż w tej chwili wszystko jest skończone, że niebawem nadejdą czerwone chrząszcze, które przecisną się przez ucho, usta i nos do mego mózgu. Dzikie świnie będą grzebały w mych wnętrznościach, szczury zaś między udami i łopatkami zbudują sobie gniazdo. Mrówki zagubią się w labiryncie mych żył i tętnic, dopiero po tygodniach, obżarte i wypasione, powrócą do własnych. Skarabeusz wgryzie się w moje martwe oczy i na moją siatkówkę spadną kontury kunsztownie stworzonego zwierzęcego ciała. Wiem tedy, że muchy wnet ubrudzą mą białawo świecącą skórę swym gównem. Małowiele i wszystko obróci się w proch, już tylko zapach tedy pozostanie po mnie.

Ale jeszcze oddycham. Jeśli podeprę się na brodzie, mogę już tylko zobaczyć białe brzozy wznoszące się wysoko na ostatnim wieczornym niebie. Tyka jakiś zegar. Wskazówki są wyłamane. Nie wiem, która godzina. Tylko mała szczelina, na szerokość palca… widzę, jak wymyka się czas. Dom stoi nad morzem. Rosną przy nim pinie. Nie musisz żyć w lęku. Oni są dobrzy i uśmiechnięci, kiedy wieczorem spacerujesz z ukochaną między ich gromadkami… Znowu cię bili, gdyż nie pokazałeś im skradzionych pieniędzy, teraz wszakże pójdziesz dalej i już nie powrócisz… Powiadają, że posadzili go za to, iż zabił jakąś staruszkę… Owej feralnej nocy odgryzła mi kawałeczek ucha, z czego następnego dnia nie zdawała już sobie sprawy…

Przechodzi dwóch wrogów. Jeden z nich potyka się o moje ciało. Rzuca mięchem w języku, którego nie rozumiem; idąc dalej wpycha mi czubek buta do brzucha. Ból pęcznieje we mnie niesamowicie niczym wygłodniałe zwierzę. Powoli powstaję. Mocno zaciskam wargi, las zatacza się wokół mnie, krew ścieka ku nogom. Wyzbyłem się jakichkolwiek pragnień

 

To głos mego przyjaciela: mroczny śpiew pełen melancholii, duszny jak studnia i pijany piołunówką, niekiedy całkowicie drżący w głębi, przygnębiony jak brzęczenie chrabąszczy ukrytych w paprociach; to jego głos przypominający: zobaczymy się w takiej epoce, gdy nie będzie już więcej kolczastych drutów.

Nie mam jednak pewności, czy mym przyjacielem jest ten, który wypowiada te słowa. Wprawdzie stoi przede mną, całkiem blisko, mój oddech nieomal dotyka jego białej, obnażonej szyi, nie dostrzegam wszakże jego twarzy, gdyż tam, gdzie inni ludzie noszą twarz, jest tylko biała, gładka, goła powierzchnia. Przyglądam mu się ze zdumieniem. Głos mówi z werwą: Salut. Jest to właśnie ów opadający ton, tak jak zawsze wypowiadał ów salut, kiedy rozstawaliśmy się po ostatniej lekcji. Beztwarzowy — tak stoi przede mną — zauważam, jak z wolna podnosi do mnie swą dłoń; wyciąga się do pozdrowienia blada, wychudzona i koścista.

Salut, mówię bezdźwięcznie i ściskam ją mocno. To nie jest jednak dłoń, jaką obejmuję, tylko kikut ramienia. Czuję, jak rozpada się moje oblicze.

Moje spojrzenie odrywa się od białej płaszczyzny, ślizga się po jego szyi, po otwartym kołnierzyku jego czarnej bluzy, aż na wysokości piersi trafia na mą lekko drżącą dłoń, uczepioną obnażonego kikuta jego ramienia. Skóra jest przywiędła, pomarszczona i zaczerwieniona na zabliźnionej ranie. Salut, szepczę, podczas gdy moja dłoń obejmuje mocno opuchnięty kikut; czuję, jak krew gwałtownie uderza o tętnice.

 

Nachodzi mnie myśl, że dzisiaj musi być Wigilia. Ta myśl przeszła przeze mnie zupełnie znienacka, tak, że prawie jej się przeraziłem. Stoję dalej. Jest to na 642 stopniu długiej, drewnianej drabiny, wiodącej z najniższego poziomu wydobywczego do windy. Wiem z całkowitą pewnością, że to 642 stopień, gdyż wyróżniono go nacięciem. Wspiąłem się na 642 stopień. Teraz mogę usiąść. Jestem wyczerpany. Przybrudzona koszula klei się do ciała i łechcze skórę. Zdejmuję hełm i dłonią lekko przygładzam ostrzyżoną czaszkę. Z krótko obciętych włosów unosi się dym.

Myślę o Bożym Narodzeniu: te słowa owiewają mnie jak wiatr sierpniowy. Nie chce mi się wierzyć, że już mamy następne Boże Narodzenie. Nigdy przedtem tak o tym nie myślałem. Ale być może dziś jeszcze nie ma Bożego Narodzenia. Jeszcze raz przeto na palcach przeliczam czas. Zgadza się. Moja szyja wysusza się na wskroś, moje oczy płoną, moje czoło jest pustynią. Gaszę lampkę górniczą, gdzieś w zupełnym oddaleniu tedy znajduje się pragnienie, jakim chciałbym wygasić teraźniejszość.

Przez sekundę wspomnienia szumią jak listowie na wietrze: Gwiazdy na trawnikach i księżyc na ramionach. Sarny w lesie, na mych wargach zaś parę linijek z Hölderlina. Izba szkolna, zalatująca nieco stęchlizną, z nauczycielem o takim głosie jak stary strumień. Cudowne świeczki pod choinką, brązowe oczy mojej matki, jak i moje dłonie wędrujące po włosach Małgorzatki. Zburzone miasta, ofiary ognia, dym jak drżące trawy, labirynt z kamienia i metalu, król Minos i ja; muszę iść dalej, tak, muszę dalej iść, inaczej będę zgubiony…

 

Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. Nikomu, kto mieszka wewnątrz obozu, nie jest to dozwolone, bowiem zostałby przeznaczony śmierci.

Zamyśleni i pełni bolesnej tęsknoty więźniowie opierają się o zwietrzałe drewniane baraki, ramiona załamują przed zielonym suknem swych obozowych mundurów osuszając łzy, marzą o tym, żeby choć raz móc rzucić okiem z wieży strażniczej.

Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. Coś marznącego, wznoszącego się i odchodzącego, czasami śpiewającego, czasami przeklinającego, zawsze czujne, ale równocześnie podchwytywane tam przez znudzone straże w jednej chwili, to jest bezczasowa chwila wieczności: kolumna robocza gotowa do wymarszu; wyczerpani, wymęczeni, śpieszący do jadalni głodomory; konwulsyjne, wykrzywione marzeniami, boleśnie skamieniałe twarze śpiących; chudzielec z głodnymi oczami lwa, który w nienasyconej żądzy przez okno baraku kradnie chleb swoim chorym kolegom; łysy, długobrody starzec, który kiedyś, nie rozglądając się, siedział długie godziny w jednym rogu i przeglądał pożółkły i poszarpany modlitewnik; piegowaty, młody wieśniak, który z umęczoną twarzą onanizuje się pod cienkim kocem; tłusty, zawsze cuchnący tranem szef kuchni, który z oficerami wymienia mięso na wódkę; utykający, który każdego dnia pisze skargę, nigdy nie wysyłając ani jednej; skośnooki, który jest obsypany czyrakami, dlatego wciąż musi być wciągany na listę chorych; to jest tylko jedna chwila, zarazem zaś suma wszystkich chwil: jedna długa sekunda — widok z wieży strażniczej, wiadomo, tak będzie zatem także jutro i pojutrze, później i zawsze.

Widok z wieży strażniczej jest spojrzeniem ku wieczności. Wierzę tedy, że zawsze będzie istniał człowiek, na którego senne oblicze padnie drżący cień drutu kolczastego, być może stąd ludzie w obozie obawiają się wolności spoza obozu, gdyż tam nie mają już możliwości, aby ku wieczności rzucać okiem ze strażniczej wieży. Dzięki temu ciągle jeszcze istnieje nadzieja.

 

Widzę Syriusza, jak tańczy na falach. Czy się ucieszy, kiedy jutro przyniosę jej tę gwiazdę? Zaciskam go w pięści, żeby nie mógł odpłynąć. Woda i niebo. Gwiazda, tak wielka jak twoje pragnienie, leży w morzu. Kamień i trawa. Pragnienie i żądza. Gdzie się zaczynają, nie umiem powiedzieć. Gdzieś jednak istnieje brama. Jeden czas trwa. Inny się kończy. Co pozostaje, jest żądzą. Przyzwyczaiłem się do śmierci, nic wszakże nie jest powolniejsze od umierania. Za pierwszym razem było to podniecające, bowiem płonęło tak wiele domów i nie potrafiłem rozpoznać, kim były postacie otaczające moje ciało. Dlatego teraz mam tylko czczy smak w ustach, pamiętam tedy, że nie jestem już człowiekiem, lecz antylopą, pamiętam, iż nie jestem już człowiekiem, lecz delfinem, pamiętam, nie jestem już człowiekiem, tylko anemonem.

Przypuszczam, iż tak jest zawsze, kiedy się umiera.

Nie wiem, dlaczego leżymy w trawie i modlimy się o deszcz. Ktoś zaczął, wszyscy upadli i mruczą głośno i błagalnie magiczne formułki, których dotąd nie znałem. Wstydzę się, gdyż przypominam sobie, iż w czasie mego dzieciństwa wszystkie modlitwy znałem na pamięć.

Rzadko się zdarza, że leżymy poza zasięgiem broni maszynowej, studząc lica w żelaznym biegu, brody wspierając na zmiętoszonych trawach, potem zaś ta litania o deszcz.

Przypominam sobie, że deszcz padał zaledwie przed paru dniami, powietrze jeszcze jest wilgotne, stąd na języku czuję mleczną, mglistą rosę. Inna trójka leży ciasno obok mnie, tak ciasno, że dotykają się nasze ciała. Spoglądam przed siebie, w tamtą stronę, skąd przyjdzie wróg. Ziemia po drugiej stronie jest zamknięta zasłoną z chudego mleka. Słyszę, jak z mojego gardła wydobywają się słowa: Deszcz, deszcz

Gdy po chwili chcę ich o coś zapytać, dostrzegam, że swymi twarzami dotykają ziemi. Szept ustał. Odszedł do nieprzyjaciół. Przez cienką zasłonę z chudego mleka. Widzę trzy karabiny maszynowe niby trzy wypreparowane węże w trawie. Kiedy oczami śledzi się ich ruchy, można z tamtej strony rozpoznać zamazane zarośla.

Odkrywam nagle, że ciemne postacie tańczą przed zasłoną z chudego mleka. Czuję w sobie obce, nieznane przerażenie, słyszę bębnienie karabinu maszynowego. To mój palec naciskający na spust, ale nie wierzę. Jakaś twarz wyskakuje przed celownik. Trzęsie się w gorącym powietrzu przed rozpoczęciem biegu. Między oczami płynie krew. Przypominam sobie, że to twarz H. Karabin maszynowy milczy; w drobnych, delikatnych płomieniach powoli spalają mi się dłonie.

 

Oto drepcze ktoś ociężale na bosaka przez wiatrem wysuszoną trawę. Pożółkle sitowie biczuje jego podeszwy, uschnięte, ostre dzidy splątanych korzeni rysują mu skórę. Idzie powoli i statecznie, lecz jego droga nie zostawia śladów, nawet trawa wygląda na nieporuszoną tam, gdzie nastąpiła jego noga. Patrzę za nim, na jego wyprostowaną, surowo ukształtowaną postać, odróżnia się mrocznie i ostro od migoczącego horyzontu. Wołam za nim, ale się nie odwraca.

W ufnej, rozpaczliwej nadziei wykrzykuję nazwisko: jest to nazwisko Ha; nie potrafiłbym powiedzieć, czemu właśnie to nazwisko przychodzi mi na wargi. Czuję smak miodu na języku, dziki i cierpki smak miodu z tundry. Zapisuję nazwisko Ha, zaklinając się na błękitnoskóry firmament; widzę tedy, że bosonogi zawraca. Nie odwraca się, jednak jego nogi stąpają w tył. Ślizga się po wczesnojesiennym mchu tundry, po chaotycznie i jak labirynt wyrosłym lesie trawy, na którym rozbłyskując metalicznie kwitną bagnety jak lilie ogniste. Niczym ciemny dym nad krajobrazem wiszą słupy komarów.

Płonna nadzieja rozpala mi twarz, czuję ogień gorejący na policzkach: H. przychodzi do mnie! Jest jeszcze tylko w odległości kilku kroków, zaraz się odwróci, zaraz poda mi dłoń, jest już tak blisko, że rękami mógłbym dotknąć jego włosów. Nie są to jednak jego włosy (były miękkie jak mech i pachnące), są to włosy staruszka, łamliwe i bez połysku. Odwraca się: jego rysy zdradzają spłowiałe piękno młodzieńca, który stał się starcem, nie będąc mężczyzną dojrzałym. Stoi bez ruchu, na jego wychudzonym ciele wisi zawieszony czarny, obrzydliwy ubiór więźnia, białawo przebłyskuje przezeń skóra. Nosi strój podobny do mego wdzianka: jest moim bratem.

Łzy cisną mi się do oczu, nisko pochylam głowę, w trawie przeto zauważam jego gołe odnóża: pokryte strupkami zeschłej krwi i upstrzone ranami; komary i meszki furczą wokół kolumienek jego nóg; pożądliwie zanurzają swe ryjki w jego naczyniach krwionośnych. Przyszło mi do głowy, że zachowałem jeszcze parę starych butów; od razu rozpinam rzemienie i ściągam buty. Stoję teraz przed nim boso (twarde, suche źdźbła tną mi stopy) i bez słowa podaję mu moje obuwie. Ale się nie porusza. Po chwili potrząsa głową, nie poruszając wargami, słyszę go jednak, jak każde słowo wypowiada dobitnie i oddzielnie: Dla mnie nie ma butów. Odwraca się i pozostawia mnie samego, idzie swoją drogą. Stąpa powoli i statecznie, w odprężonej postawie zwycięscy; teraz jednak zauważam, że pozostawia w trawie krwiste ślady.

Słońce niczym ogniste koło przetacza się po horyzoncie, topi się daleko w rzece i sycząc gaśnie.

 

Idę powoli ciemną i opuszczoną ulicą. Nigdzie nie widać świateł. Tylko tam, całkiem daleko, gdzie owa ulica rozszerza się i wpływa w aleję, jawi się jakieś odbicie kolorowych błysków reklamy. Domy po obu stronach wystawają w noc jak ciemne zwierzęta, czyhając bez ruchu na jakąkolwiek ofiarę. Ponad nimi wąski wycinek nieba, na którym tli się parę gwiazd, tracących się po chwili. Wokoło cisza. Na ulicznym bruku tylko moje kroki rozbrzmiewają głucho i samotnie. Jeszcze kilka minut i będę bezpieczny. Bojaźliwie spoglądam przed siebie.

W drzwiach jednego z domów stoi jakaś mroczna postać i wydaje mi się być zmieszana z nocą. Rozpoznaję ją dopiero wtedy, gdy minąłem ją już w połowie. Przyspieszam kroku. Po drugiej stronie ulicy także odkrywam taką postać, mroczną i groźną. Moje oczy zwężają w panicznym przerażeniu, lecz dzięki temu stają się tylko przenikliwsze. W tej chwili widzę je: stoją tedy u wejścia do wszystkich domów, sztywne i nieruchome jak statuy. Moja noga ociąga się, wydłużam kroku. Nerwowo pocieram moje dłonie chusteczką do nosa, aż stają się suche. Blask światła z tamtej strony pada aż tutaj, już wyraźnie mogę rozpoznać kontury starych mieszczańskich kamienic.

Postacie w czarnych mundurach, jakich udzieliła im noc, z wolna uwalniają się od ścian domów, bezgłośnie i niezauważalnie prześlizgują się ku tamtemu miejscu. Wypełzają zewsząd: z drzwi wyjściowych domów, z okien, ze ścian, z rynsztoków, jak wyczarowywane wznoszą się z ulicznych bruków. Nie nadchodzą jedynie z tamtego miejsca, z jakiego wyłania się świetlna łuna…

Jest cały las czarnych postaci, robi się coraz gęstszy, coraz bardziej nie do przebrnięcia, pomiędzy nimi zaś drga ognista czerwień miasta. Rozglądam się pobieżnie wokół siebie, widzę je tedy za sobą, jak ściągają tam niczym stada czarnych ptaków. Stoją tak gęsto obok siebie, że dotykam ich mimochodem, lecz nie odwracają się w moją stronę. Biegnę zygzakiem, aby się z nimi nie zderzyć. Odwracały się ode mnie tak, że ciągle mogę widzieć jedynie ich grzbiety. Twarze trzymają zakryte. Zaczynam biec, przesuwam się między nimi, dłonie zaś trzymam wyciągnięte do przodu: w ten sposób toruję sobie drogę w gęstwinie czarnych mundurów. Jeszcze tylko parę metrów. Jestem już całkowicie blisko. Czerwone światło reklam zagnieżdża się w moich włosach. Słyszę sygnały samochodów, dzwoni tramwaj. Otwieram usta: na języku siada przyjemny i uwodzicielski posmak wielkiego miasta.

Znienacka potykam się; moje dłonie sięgają w pustkę, w nieznane. Nie mogę już powstrzymać upadku. Podczas gdy moje czoło rozbija się o bruk, spadają na mnie wtedy owe czarne mundury; nie mają twarzy, ciemność nastaje więc zupełna.

 

Najpierw strach. Taki lęk, jakiego doznawałem kiedyś dzieckiem, gdy w długie wieczory październikowe musiałem odmawiać różaniec w mrocznym, w połowie pustym kościele. (Moja twarz wykrzywia się ze strachu, matka zaś kiwa mi głową i uśmiecha się między jedną modlitwą a drugą, uważa mnie za żarliwego i pobożnego.) Gałęzie ruty biczują mnie po twarzy, gdy od czasu do czasu wypycham z siebie jakiś modlitewny werset. Musieli jeszcze nie zauważyć mojej ucieczki, gdyż inaczej dałyby się już słyszeć strzały ostrzegawcze i ujadanie psów.

Teraz jednak już się nie boję. Nie chodzę już pochylony i przerażony byle zwierzęciem, jakie myszkując wynurza mi się przed nogami. Nade mną gęstwina bladożółtych liści dębu, w której zagubiło się parę migoczących gwiazd. Kiedy wiatr gna przez liście, gwiazdy drżą i trzepocą, lecz nie odnajdują już wyjścia z tego labiryntu. Ogarnia mnie współczucie, pochylam drzewa na bok i ukazuję im drogę ku wolności. Jest zupełnie cicho. Wiatr powiewa tylko szumem monotonnym. Być może jest tutaj gdzieś rzeka, ale wierzę bardziej, iż są to modlitwy mojej matki, która pożółkłymi palcami przebiera paciorki różańca. Stąpam dalej, po każdym dziesiątym kroku międlę między zębami (jak kiedyś w chórze): Miserere mei domine deus

Wychodzę z lasu i przeskakuję wąski rów. Zaczynam biec. Nagle spodnie osuwają mi się mimowolnie do kolan. Wpadam w przerażenie, księżyc rozsiada mi się bowiem między udami. Jeszcze raz wciągam gacie, potem zaś mocno przytrzymuję je jedną ręką. Przychodzi mi do głowy, że zabrali mi pasek i sznurowadła. Dziwne wszakże, że nie zgubiłem butów. Patrzę pod siebie i widzę, jak palce nóg zanurzają się w trawie.

Pędzę dalej. H. powiedział, iż mam uciekać. Przyśle mi pociąg. Cały pociąg dla mnie! Dla mnie jedynego! Myślę przeto: H. zatem nie złapali. H. jest wolny i przyniesie mi ocalenie. Jeszcze parę minut, jeszcze pół godziny i znowu go zobaczę. H. stanie więc przede mną, uśmiechnie się i powie: Podesłałem ci pociąg, słyszysz, cały pociąg tylko dla ciebie… Gdzieś widzę jego dłoń, lecz tylko tę, sięgam po nią i ściskam z wszystkich sił, w tej chwili widzę zarys jego ciała (nie twarzy), tors… biegnę jeszcze szybciej…

 

Wszystko we mnie jest pożegnaniem: każde spojrzenie, każdy gest, każdy ruch. Głową rzucam dookoła: moje spojrzenia błąkają się tedy w lesie pierwotnym masztów telegraficznych, po raz ostatni skaczą ze słupa na słup, wydobywając wspomnienie małego portu rybackiego nad Bałtykiem; podczas gdy mieszają się ze sobą teraźniejszość i wspomnienie, przyciskam tedy język do przednich zębów (Żółte są statki, kiedy wypływają z portu, na żółto zatacza się słońce między masztami, żółta jest niewiedza na horyzoncie); czuję wyraźnie, iż mojej głowie nigdy jeszcze nie narzucało się takie nastawienie wobec świata: pożegnanie jest tym, co zmienia wszystko; pełźnie w każdym kroku, w każdym słowie, w każdym skinieniu.

Podaję wszystkim rękę, lecz nie słyszę, co mówią, choć wszyscy coś mówią, sam tylko nie jestem w stanie niczego powiedzieć. Moja dłoń, obca mi i potrząsana tu i tam, zdradza pożegnanie, lecz to pożegnanie, jakie mnie porusza, nie jest pożegnaniem z ludźmi, lecz bardziej z rzeczami i zjawiskami. Oślepłem na twarze ludzi, nie jestem w stanie już ich odróżniać; nic już nie wiem o ich dłoniach, o położeniu ich ciał i głosach, dziwię się tedy, że jestem jednym z nich. A odczuwam przecież całkiem inaczej. Czasami myślę, że mogę być bardziej podobny do muru, drzwi i okna. W ten sposób żegnam się ze spojrzeniem przez kraty, żegnam się z żółtymi statkami, jakie gnają wiatry (nie przybijając do portu), żegnam się z mymi marzeniami, które napadały mnie wielokroć na rozlatującym się sienniku. Jakiś szum uderza w moje ucho, co odbieram tak, jakbym rozsiadł się w wodzie, woda zaś podnosi się wyżej i coraz wyżej, aż w końcu skręca mi kark.

Nie boli mnie konieczność odejścia z tego miejsca, żal mi go tylko z powodu M. Próbuję wyobrazić sobie jego twarz, ale mi się to nie udaje. Podchodzę do ściany: paznokciem kciuka na pobielonym tynku wydrapuję zarys oblicza. Kreślę oczy, nos, usta; gdy się temu przyglądam, nachodzi mnie myśl, że przypominają mi się rysunki mego dzieciństwa. W tej chwili otwierają się drzwi i wyprowadza się mnie tam, gdzie nie ma już wspomnień.

 

Między szałwią a jaskółczym zielem, między wilczomleczem a niewiarą, między zwątpieniem a źródlanym powietrzem leżę w przydrożnym rowie, tam, gdzie mieszkają pijani i zamroczeni, moja dłoń porusza się na wietrze, waha się na próżno w labiryncie komarzych ścieżek, ptak tonie w zmierzchu, w dzikich lawendach przemyka mysz i zabiera się do umierania, kamień marzy o chłopięcej garści, która podniesie go i rzuci do morza; nie podniesie go moja dłoń, nie dlatego, że zbyt słaba, jest zbita z tropu, usunięta na rozkaz mego umysłu; moje ciało nie jest już dłużej moim ciałem, czuję to, to znaczy, nie czuję go, powychodzi na jedno i to samo. Pomyślałem, że stało się tak, jak dawniej czytałem w książkach: Itaka i płaczący Telemach, lot słońca nad ośnieżonymi górskimi szczytami, chłopiec na moście, chłopiec w rzece, chłopiec w pokoiku dziewczyny, idiotyczne pustkowie miasta, szalejąca dżungla świetlnych reklam, puszcza pożądania, liany przyzwyczajenia, które rosną tak szybko i tak magicznie zniewalają, jak morze lenistwa i błoto letargu. Itaka już dawno upadła, Atlantyda, dzieciństwo, młodzieńcze lata: zaginione, zapomniane, nie do odnalezienia; mit utracony. Pozostały zadrukowane strony, inkunabuły życia, światło błyskowe tworzenia, wiek euforii, czary analogii, równanie między nierównościami, xyz = (x + y + z 1)3, volnerat omnes ultima necat… nie, to nie było to, może na początku, teraz już tylko ulotne skojarzenia, cuchnące odpadki z zatrutej kuchni myśli, fragment z deszczowej głuchoty, lustro chemikalii we krwi i pytanie: kiedy nadejdzie ta godzina, kiedyś musi przyjść ta godzina, do wszystkich przyjdzie ta godzina, wiem tedy: także do mnie przyjdzie ta godzina, nikomu nie będzie nic odroczone, ta godzina niczego nie odroczy, tak oczekuję jej przeto każdej godziny, godziny, która przyjdzie, ja przychodzę, ty przychodzisz, on przychodzi, ona przychodzi, jedynie ona przyjdzie, ta godzina nadejdzie i nikt poza nią, klon osłoni wtedy moją zdrętwiałą, pożółkłą twarz, rosa położy się miękko na nieruchomych powiekach, na piersiach zaś dziko rozrośnie się lulek.

 

To była noc poprzedzająca moją śmierć. Wiedziałem o tym, gdyż była to noc skośnooka, aksamitna i piżmowa, utkana z melancholii i nieprzeźroczystości; zapach wygaszonej i spustoszonej nadziei wieje przecież z północy.

Głęboko wdycham to powietrze, jakie ciężko i paraliżująco niczym moneta miedziana kładzie mi się na języku. Lekko pochylony do przodu opieram się o poręcz mostu, drętwo spoglądam w ciemność głucho szumiącej rzeki. Wtedy dotyka mnie jej mała, brązowa dłoń. Przypełza do mnie całkiem blisko jak młode i bojaźliwe zwierzę, ślizga się po ramionach i szyi, ociągając się i drżąc łagodnie dotyka mej twarzy. Odwracam się powoli. Przede mną stoi Małgośka, całkiem blisko, wprawiona w noc ubraną na czarno, włosy mokre i zmieszanie na twarzy, oczy niespokojnie trzepocące jak dwa ptaki; usta w bólu lekko opuszczone, smutne usta, samotne usta, pożółkle usta, usta, jakie zapomniało się pocałować. Nie uśmiecha się, opiera się tylko bezradnie o mnie i milczy. Powoli przesuwam dłoń po jej włosach mokrych deszczem, chciałbym coś powiedzieć, coś pocieszającego, na mym języku tkwi jednak brzemię miedzianej monety.

Małgośka odrywa się ode mnie, słyszę, jak mówi: Gdzie podążysz, tam także podążę; patrzy przy tym na mnie takimi oczami, które liczą sobie tyle czasu, ile mają Ruth i Ester. O ile pamiętam, nigdy jeszcze nie widziałem takiego napięcia w oczach Małgośki. Następnie przechyla się poza kunsztownie zdobioną kratownicę mostu i rzuca się w otchłań, pada w głęboko falujące tam i z powrotem, szumiące cicho, łagodnie rozkołysane łono nocy; jest to piżmowa, aksamitna, skośnooka noc poprzedzająca moją śmierć.

Robię parę kolejnych kroków po moście. Jest dobrze, że ta noc jest moją ostatnią nocą, nie wiem, co mam zacząć z następnymi nocami. Jest dobrze, że nie będzie już dla mnie następnych nocy. Noce bez Małgośki są jak jasne, okrutne, bolesne i upokarzające dnie. Spoglądam głęboko w rzekę, lecz widzę jedynie plusk nicości; jest zupełnie ciemno, czasem iskrzenie tramwaju rozjaśnia most, zauważam wtedy twarze pełne przemykającej żądzy i lubieżności. W ich oczach czyha chłód i odbijają się groźnie rury karabinów maszynowych.

Tylko usta, tylko twoje usta, tylko moje usta, zatapiam się…

Usta, bezkrwiste bezsenne barbarzyńskie usta, ukształtowane ze światła księżyca, z obietnic i jutrzenek, usta, w połowie rozwiane wiatrami, jakie przygnały z sędziwego miasta Memphis, usta z chłodnego zanieczyszczonego metalu, jaki pociemniał we wrogich cieniach mitycznych ptaków, usta, niewielkie czerwone lekkonogie zwierzę, które coś obcego zapaliło w mlecznym kręgu ulicznej latarni, usta, bez serca i wymagające reklamy, gorzkie usta, jak wszystko, co wyrosło na górze Synaj, deszczem brzemienne usta, ostudzone ową euforyczną melancholią, kwiaty z oczu pędzące miast łez, które nam wszystkim uprzytomniają czyhające piękno grozy i udzielają nam wglądu w pustkę pociechy, minione, osierocone róże, usta z popiołów Drezna, Hioba usta, z których wzleciały niecierpliwe pelikany, usta, wypuszczona strzała, trafiająca brata twego, muzyka, nawołująca twego przyjaciela, topniejące usta, które po nocach są milczące i tragiczne, usta, wypalone ogniem, jaki trafia z gwiazd kiedy jesteś samotny, usta, lotos i mandragora, akcje giełdowe i organ wabiący, schronisko i więzienie, usta, uśmiechające się, samotne, stracone, opuszczone, zapomniane, zapieczętowane, spustoszone, usta, które już tylko marzą, które jeszcze tylko kuszą, które już tylko płaczą, które wiedzą, jak gaśnie ogień, które jak jesienią usuwają z liści chlorofil i które pozostawiają jedynie puste łupiny żałoby…

Jest późno. Mroźno. Noce zapadają. Dnie powracają. Nigdzie cienia płynącego spokojnie. Jest listopad. Od teraz zawsze będzie listopad. Księżyc pogrąża się tedy w listopadowym wietrze, przepływa, przemija, przewiewa, ucieka. Usta Pierrota, usta Arlekina, usta błazna, usta Pietruszki, usta Policinella, usta kuglarza, usta linoskoczka, usta cyrkowca, usta poety, usta żebraka, usta kochanka, usta uwięzionego…

 

Noc jest głębokoczarna, ciemniejsza jeszcze od czarnego drewna masztu. Tylko czasami wyrzucona do góry pochodnia swym migotliwym śladem drapie niebo, potem na parę sekund widzi się olbrzymie wielorybie ciała statków, które ciasno kucają ku sobie niby zwierzęta, co zwietrzyły niebezpieczeństwo. Morze leży spokojne i gładkie niby płynne szkło, drży na nim przecież cień przybrudzonego, białego żagla.

A potem przychodzi poranek, niedosłyszalny i świeży, potrzebuje właśnie tyle czasu co liść, kiedy jesienią spada z drzewa na leśne poszycie. Niespodziewanie przejaśnia się, z wielorybich znowu stają się dumnymi galerami. Szklane pałace z bajek znowu zmieniają się w morze, marzenia żegnają się z ociąganiem, nie ma rozkazu króla, lecz jedynie półgłośne przeklinanie marynarzy napinających żagle. Podnosi się lekki wiatr, toczy się frunąc na lnianą ścianę. Teraz ożywia się także na innych statkach, głośne nawoływania i krzyki mieszają się z głucho brzmiącym śpiewem, który zaintonowała grupa pielgrzymów. Ostatnie pochodnie idą do morza, gdzie gasną sycząc i parując. Wiatr skacze w moje włosy, orze po twarzy. Statek rozpoczyna wielką podróż. Bladożółte jak kaczeniec słońce płynie po wodzie; po pewnym czasie nie wiadomo tedy, czy wstaje czy zachodzi. Następnie dostrzegam jednak wyraźnie, jak powiększa się jego odległość od wody, jak uchodzi atmosferze morza, rozkwita na niebie. Teraz tej nocy zanikają wszystkie wspomnienia. Nie ma już niczego, co mogłyby przywołać. Nawet na języku nie pojawia się stęchłosłodki smak tkwiący w ciemności.

Kiedy przyjdzie południe, wiem, będziemy u celu.

 

 

Za zgodą Autora

przełożył Andrzej Pańta

 

 

Tytuł oryginału i podstawa tłumaczenia: Traumbuch eines Gefangenes.Deutscher Taschenbuch Verlag. München 1968

Data:

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.